Odniesienie do podstawy programowej: Jak dla odpowiedniego scenariusza. zwiń
Odniesienie do podstawy programowej:Jak dla odpowiedniego więcej
„Ucieczka od codzienności” (cz. I)
Anan zerka w stronę autobusu, z którego wysiadają już turyści w szortach i Tshirtach, przeciągają się i idą powoli w stronę kasy. Przechodzą przez bramę, którą Anan kazał zrobić z bambusa, i podchodzą do jego żony Pan. Oprócz biletów w sprzedaży są jeszcze widokówki, pamiątki i rękodzieło. Na ścianach – to był pomysł Pan – wiszą zdjęcia różnych grup etnicznych. Anan jest pomysłodawcą broszury, w której turyści mogą przeczytać, do jakiej grupy językowej należy dane plemię, skąd się wywodzi, a także kilka
ciekawostek, jak chociażby to, że obręcze wokół długich szyj Karenów mają chronić je przed ugryzieniem tygrysa. Tak w każdym razie mówi legenda.
– Dostrzegłem zapotrzebowanie. Rozumiesz, przyjeżdżacie do Chiang Rai albo Chiang Mai i chcecie zobaczyć Akha i Hmong, i wszystkie inne grupy etniczne. Ale plemiona żyją daleko od siebie, a wy nie chcecie spędzić tu kilku dni. Ci, których spotkałem, skarżyli się, że wioski leżą zbyt daleko od siebie. Pomyślałem, że dobrze byłoby zebrać wszystkich w jednym miejscu. Chodźcie, to wam pokażę – mówi, podnosząc się z miejsca. Podchodzi do podestu między drzewami, z którego można zobaczyć położone niżej domy i niewielkie pola uprawne. – Ciężko na to pracowałem. Długo odkładałem pieniądze. Pierwsze rodziny przywiozłem tu osiem lat temu, pozostałe dołączyły kilka miesięcy przed otwarciem.
Anan zatacza ręką nad schodami prowadzącymi w dół doliny.
– Już sama budowa… materiały, które musiałem kupić… Kiedy tu przyjechali, powiedziałem im, żeby budowali tak, jakby byli u siebie. Zbudujcie dom Akha. Albo dom Palong. To dlatego te domy są wyjątkowe. Zresztą sami zobaczycie.
Gdzieś w dole słychać pianie koguta, a z wielkiego drzewa nad głową Anana dochodzi nas śpiew ptaków. Robią sporo hałasu. Anan żartuje, że nie tylko ludzie się tu dobrze czują.
– Wszystkim tu dobrze. Bo kim byli do tej pory? Biednymi chłopami. Daję im ryż raz w tygodniu, u mnie nikt nie musi chodzić głodny, a gdy zachorują, dbam o ich leczenie. Przedstawiciele plemion Palong i Padaung, których przywieźliśmy tu aż z Birmy, dostają również symboliczną pensję. Może to niesprawiedliwe względem innych, ale inaczej nie zgodziliby się tu przyjechać. Mogą też zachowywać podarunki od turystów. Poza tym moja żona uczy dzieci angielskiego i tajskiego. Zresztą sama wam o tym opowie – dodaje już w drodze do kasy, gdzie Pan właśnie przyjęła pieniądze za bilety i przydzieliła grupie turystów dziewczynkę z plemienia Hmongów w charakterze przewodnika. Dziewczynka wskazuje palcem schody i rusza przed siebie. W ślad za nią idą turyści.
Pan zatrzaskuje szufladę w kasie i uśmiechnięta wychodzi zza lady.
– Witajcie w wiosce plemion górskich.
– Zdążyłem już im opowiedzieć, że uczysz dzieci języków – mówi Anan i pozwala Pan przejąć pałeczkę.
– To prawda. Mamy tu wiele dzieci, uczę je angielskiego i tajskiego. Dzięki temu mogą potem oprowadzać turystów, wtedy uczą się najwięcej. Jestem ich nauczycielką i trochę mamą. Pomagam im w wielu sprawach.
Pan pokazuje widokówkę i wyjaśnia, że przedstawia ona rodzinę z Birmy. Padaung i Palong.
– Wielu przyjeżdża tu tylko dla nich. To przez te szyje – tłumaczy, wskazując na złote obręcze na szyi jednej z kobiet. – Ludzi to fascynuje, chcą wiedzieć więcej na ten temat.
(…)
Ako biegnie przodem, a potem czeka na nich na skrzyżowaniu pod drogowskazem. Rysuje kamieniem w piasku. Podnosi głowę dokładnie w chwili, gdy turyści zatrzymują się, żeby przeczytać napisy na drogowskazie.
– Padaung i Palong są tam. Akha, Hmong i Lisu prosto.
– To od czego zaczynamy? Padaung? Czy wolicie zostawić to na deser?
Ako podnosi się, otrzepuje dłonie o spodnie i pokazuje na bramę kawałek dalej.
– Najpierw wioska Akha – mówi po angielsku.
Gdy podchodzi do bramy, która podobnie jak brama wejściowa została zrobiona z pni drzew i bambusa, tłumaczy, że chroni ona przed złymi duchami i że jest typowa dla Akha. Wszystkie wioski takie mają. Pyta, czy chcą zrobić zdjęcie. Chcą. Stają po kolei przy Ako i śmieją się do aparatu albo robią zdjęcia motywów dekoracyjnych.
– Jest na automacie? – pyta jedna z kobiet mężczyznę z kosturem.
– Tak, nie musisz nic robić. Wystarczy nacisnąć.
Kiedy skończą, Ako mówi, że czeka ich przedstawienie, które przygotowali dla nich Akha.
– Chodźcie za mną – dodaje.
Skręcają w stronę domu, z którego dochodzi dźwięk krowiego dzwonka. Ako zaprasza turystów do środka, gdzie stoi jakieś dziesięć kobiet Akha ustawionych w rzędzie, ubranych w odświętne stroje i zdobione nakrycia głowy. Słońce wpada do środka przez szpary w cienkiej ścianie budynku. W powietrzu i na strojach kobiet tworzą się pręgi połyskujących cząstek kurzu. Turyści rozsiadają się na swoich miejscach.
Zaczyna się występ. Rozlega się monotonna muzyka, do której kobiety Akha robią krok raz w jedną, raz w drugą stronę. Duńczycy rozmawiają szeptem:
– Ciekawe, co to za rura, ta, na której grają, to jakiś rodzaj bębna?
– Możliwe. To znaczy, nie mam zielonego pojęcia.
– A co to za melodia? Myślisz, że powinniśmy już bić brawo?
– Nie, nie wydaje mi się, jeszcze nie.
Pod ich stopami raczkuje dziecko jednej z kobiet, filmują je i fotografują, pokazują sobie nawzajem palcem, przecież dzieciak jest taki słodki. Patrzą na mamę i uśmiechają się, kiwając z uznaniem głowami.
Gdy cichnie muzyka, turyści biją brawo, a kobiety Akha dziękują i kłaniają się, wskazując palcem zawieszoną na paliku
puszkę z przytwierdzoną kartką z napisem „Datki”.
Ako prowadzi ich dalej. Każdy idzie w swoim tempie. Czasem spotykają innych turystów, po wiosce rozlega się dźwięk krowiego dzwonka – znak, że kolejna grupa ogląda pokaz kobiet Akha, ale przez większość czasu Duńczycy są sam na sam z odwiedzanymi rodzinami.
(…)
Turyści zaliczają kolejne plemiona. U Lisu słuchają muzyki, ze zbocza, gdzie Hmongowie pobudowali swoje domy, jeden z mężczyzn prowadzi ich na niewielką scenę plenerową.
– Tradycja. Śluby – mówi po angielsku, a potem zaczyna tańczyć w towarzystwie dzieci, kobiet i reszty mężczyzn. Jytte i jej towarzysze podróży przekazują dalej informację tym z grupy, którzy nie znają zbyt dobrze angielskiego.
– Zobaczymy teraz taniec weselny.
92
Skręcają w stronę domu, z którego dochodzi dźwięk krowiego dzwonka. Ako zaprasza turystów do środka, gdzie stoi jakieś dziesięć
kobiet Akha ustawionych w rzędzie, ubranych w odświętne stroje i zdobione nakrycia głowy. Słońce wpada do środka przez szpary
w cienkiej ścianie budynku. W powietrzu i na strojach kobiet tworzą się pręgi połyskujących cząstek kurzu. Turyści rozsiadają się
na swoich miejscach.
Zaczyna się występ. Rozlega się monotonna muzyka, do której kobiety Akha robią krok raz w jedną, raz w drugą stronę. Duńczycy
rozmawiają szeptem:
– Ciekawe, co to za rura, ta, na której grają, to jakiś rodzaj bębna?
– Możliwe. To znaczy, nie mam zielonego pojęcia.
– A co to za melodia? Myślisz, że powinniśmy już bić brawo?
– Nie, nie wydaje mi się, jeszcze nie.
Pod ich stopami raczkuje dziecko jednej z kobiet, filmują je i fotografują, pokazują sobie nawzajem palcem, przecież dzieciak jest
taki słodki. Patrzą na mamę i uśmiechają się, kiwając z uznaniem głowami.
Gdy cichnie muzyka, turyści biją brawo, a kobiety Akha dziękują i kłaniają się, wskazując palcem zawieszoną na paliku puszkę
z przytwierdzoną kartką z napisem „Datki”.
Ako prowadzi ich dalej. Każdy idzie w swoim tempie. Czasem spotykają innych turystów, po wiosce rozlega się dźwięk krowiego
dzwonka – znak, że kolejna grupa ogląda pokaz kobiet Akha, ale przez większość czasu Duńczycy są sam na sam z odwiedzanymi
rodzinami.
(…)
Turyści zaliczają kolejne plemiona. U Lisu słuchają muzyki, ze zbocza, gdzie Hmongowie pobudowali swoje domy, jeden z mężczyzn
prowadzi ich na niewielką scenę plenerową.
– Tradycja. Śluby – mówi po angielsku, a potem zaczyna tańczyć w towarzystwie dzieci, kobiet i reszty mężczyzn. Jytte i jej towarzysze
podróży przekazują dalej informację tym z grupy, którzy nie znają zbyt dobrze angielskiego.
– Zobaczymy teraz taniec weselny.
Po przedstawieniu turyści biją brawo, wrzucają monetę do kolejnej puszki i idą dalej.
Po chwili docierają do skrzyżowania, gdzie rozpoczęła się wycieczka, tym razem jednak kierują się w stronę domów plemion Palong i Padaung. Na tarasie rodziny Palong jest jednak tłok. Kilkoro turystów z Holandii zdjęło buty i weszło do środka, żeby zobaczyć, jak mieszkają przedstawiciele tego plemienia. Na zewnątrz ustawiła się kolejka. Holendrzy, korzystając z okazji, robią zdjęcia werandy i bawiących się na niej dzieci. Chcą potrzymać niemowlę, z którym jedna z kobiet siedzi na werandzie.
– Tylko chwila. Na zdjęcie.
Kobieta podaje im dziecko, Holendrzy ustawiają się kolejno, trzymając je w ramionach.
– On czy ona?
– Ona.
– Bardzo, bardzo ładna.
Duńczycy czekają na swoją kolej. Jytte odpoczywa w cieniu. Wyprostowała nogi i ostrożnie masuje chore kolano. Jej przyjaciółka dotyka materiałów wywieszonych na sprzedaż przed domem, pozostali podają sobie butelkę wody. Ako pyta, czy wolą najpierw zobaczyć Padaung; po krótkiej dyskusji dochodzą do wniosku, że to dobry pomysł, skoro Holendrzy potrzebują aż tyle czasu.
Gdy już są na miejscu, Jytte nie potrafi ukryć zachwytu. Patrzy zauroczona na dwie młode dziewczyny zajęte składaniem materiałów, przygląda się ich ramionom, kostkom i szyjom. Rozpromieniona wita się z nieco starszą kobietą, która siedzi przy krosnach. Nie może oderwać wzroku od jej szyi. Mówi przyjaciółce, że gdy kobiety Padaung chcą się czegoś napić, muszą użyć słomki. Z wiadomych względów nie mogą przechylić głowy do tyłu.
– Tak jest w każdym razie napisane w broszurze. Słyszałam też, że gdyby któraś zdjęła tę obręcz, złamałby jej się kark.
– Okropne.
– Kiedy to prawda. Chodzi o coś z mięśniami, o to, że ich nie używają. Chyba im zanikają.
– Swoją drogą ciekawe, jak śpią. Musi być im bardzo niewygodnie.
Źródło: Dielemans Jennie, „Ucieczka od codzienności” w: Witajcie w raju (…), s. 85-92, © Wydawnictwo Czarne.