MATERIAŁY DODATKOWE

Krytyczny odbiór przekazów dotyczących krajów globalnego Południa

Opis: Załącznik nr 2 - PRAWDZIWA CENA BUKIETU RÓŻ

Autor/Autorka (autorzy/autorki):



Tekst 2: „PRAWDZIWA CENA BUKIETU RÓŻ”, autor: Jaromir Marek, redaktor ČRo1 Radiožurnàl

Kwiaty cięte można dostać po dosyć przystępnej cenie, mimo że przebyły drogę dłuższą niż połowa globu. Większość z nich pochodzi znad kenijskiego jeziora Naivasha. Prawdziwa cena róży jest w związku z tym dużo wyższa od tej, która widnieje na metce z supermarketu. Kryje się za nią łamanie praw człowieka i nieodwracalne wysychanie oraz zanieczyszczanie zbiorników wodnych.

KWIATY DLA EUROPY, PROBLEMY DLA KENII

Pod drzewami siedzą rybacy i naprawiają sieci. Kobiety sprzedają ich poranny połów. Jeszcze niedawno było tutaj jezioro. Dziś mamy tu pustą równinę. „Jeszcze dwadzieścia lat temu woda jeziora dochodziła do tamtych drzew.” - pokazuje do tyłu na teren pokryty trawą Abasi. Siedemdziesięcioczterolatek jest chyba najstarszym rybakiem na jeziorze Naivasha. Według niego, w ciągu ostatnich dwudziestu lat w widoczny sposób pogorszyła się jakość wody. „Połowy nie są w ostatnich latach nic warte. Zdarza się, że powierzchnia wody jest dosłownie pokryta martwymi rybami. Zabijają je farmy kwiatowe, które wyrastają dookoła jeziora” - twierdzi z przekonaniem Abasi.

Z trzema kobietami spotykamy się w malutkim domku na przedmieściach Naivashy. Jakich chemikaliów używa się na uprawach dla przyspieszenia wzrostu i przeciw szkodnikom, na ten temat nie mają pojęcia. Wszystkie natomiast wiedzą z pewnością, że pryskanie zagraża ich zdrowiu. „Mamy, co prawda, ubrania ochronne, rękawice i gumiaki. Często są one dziurawe i musimy przez cały dzień brodzić w wodzie. Słyszałam, że kilka osób z powodu chemikaliów nawet zmarło, inne odchodzą z uszczerbkami na zdrowiu. Sama mam przewlekłe problemy ze skórą. Gdybym się do nich przyznała, zostałabym wyrzucona” - dodaje Mary i ponownie się upewnia, że nie zdradzę jej tożsamości. Sytuacja pogarsza się podobno przed Walentynkami.

Zwiększony popyt na rynkach europejskich zmusza managerów farm kwiatowych do pogwałcenia już i tak elastycznych zasad. Na kilka tygodni przed Walentynkami w użycie wchodzą również zakazane chemikalia, „agresywne” pestycydy i nawozy.

„Żeby się nie wydało, opryskują kwiaty nocą. Ale i tak, jak rano wchodzimy do szklarni, czujemy ten dziwny smród.” - opowiada Fabiane. Z kwiatów robi się bukiety i umieszcza w odpowiednio niskiej temperaturze, aby następnie przewieźć ciężarówkami na lotnisko w Nairobi. Kwiaty wędrują do Europy.
A zanieczyszczone środowisko zostaje w Kenii.

NAWADNIANIE WODĄ Z JEZIORA 24 GODZINY NA DOBĘ

Po obu stronach drogi wzdłuż jeziora Naivasha stoją niekończące się rzędy ogromnych szklarni. Na tle afrykańskiego pejzażu wyglądają jak z innego świata. Świat kwiatów jest chroniony przez elektryczne ogrodzenie i agencje bezpieczeństwa. Nikt niepożądany nie może dostać się do środka. Ale ja mam szczęście.

Podaję się za handlowca z branży kwiatowej, udaje mi się umówić na zwiedzanie farmy z kwiatami. „Mam nadzieję, że nie jesteś dziennikarzem? Nie zależy nam na żadnej publikacji. Jest tu ścisły zakaz robienia zdjęć, rozumiesz?” - stawia warunki mój przewodnik.

Przechadzamy się po olbrzymich szklarniach z przezroczystej plastikowej folii. Przez wilgoć przedostaje się dziwna chemiczna woń. Między grządkami poruszają się zbieracze, którzy ucinają obfite pąki róż.
Pytam, w jaki sposób gospodarzy się wodą. Mężczyzna machnie ręką. „Jesteśmy w Afryce. Nie ma tu tak rygorystycznych przepisów jak w Europie.” - śmieje się i dodaje: „Czerpiemy wodę z jeziora. Mamy tam kilka pomp, które doprowadzają wilgoć przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kwiaty muszą szybko rosnąć. Na tym polega biznes, rozumiesz?”

RĄBEK RÓŻANEGO BIZNESU

Kiedy przed piętnastoma, dwudziestoma laty wokół jeziora Naivasha zaczęto budować pierwsze ogromne szklarnie, nikt nie zastanawiał się nad ewentualnymi negatywnymi skutkami. Po dziś dzień nie istnieją żadne badania poświęcone zmianom, jakie mogą wywołać uprawy kwiatów na skalę przemysłową. Związek jest jednak oczywisty. Nie chodzi jedynie o setki pomp, które nieprzerwanie pompują wodę z jeziora.
Mogliby ją przecież pobierać okoliczni mieszkańcy do picia i do gotowania.

Przemysł kwiatowy przyciągnął nad brzegi jeziora ludzi z szerokiej okolicy. Przy uprawie kwiatów pracuje ich dziś ponad sto tysięcy. Wraz z rodzinami jest ich może pół miliona. W pobliżu farm różanych wyrosły nowe wsie i kolonie nędznych domków. Bez kanalizacji, bez oczyszczalni. Wszelkie śmieci wpływają prosto do jeziora. Tam też lądują ścieki z farm kwiatowych. „Nie ma wątpliwości, że jezioro jest w niebezpieczeństwie.” - mówi inżynier Patrick Wainena, jedna z niewielu osób w Naivashy, dla której liczy się przyszłość jeziora. „Do jeziora przedostają się całe tony sztucznych nawozów, używanych przy uprawach kwiatów. Woda jest pełna składników odżywczych, co sprawia, że flora wodna jest bardzo bujna. A do tego, kiedy pada, wraz z deszczem trafiają do jeziora również niebezpieczne chemikalia.

Jezioro Naivasha stanowi część szerszego ekosystemu. To tu oczyszcza się powietrze, które przywędrowało znad oddalonego o dwieście kilometrów Nairobi. Gdybyśmy zostali pozbawieni jeziora, stolica by się udusiła.” - ostrzega Wainena. Jego proroctwami nikt się jak dotąd zanadto nie przejmuje. Dla setek tysięcy ludzi uprawa kwiatów stanowi jedyne źródło utrzymania, a dla kilkudziesięciu plantatorów - źródło dobrego zarobku. Oczywiście dopóki jezioro nie wyschnie. Na alarm woła jedynie garstka ludzi.