MATERIAŁY DODATKOWE

Słucham cię

Opis: Załącznik 1 - historie "Dzień z życia". Materiały dodatkowe do scenariusza dla przedszkolaków poruszającego temat szacunku dla pracy producentów żywności i drobnych wytwórców z całego świata.

Autor/Autorka (autorzy/autorki):



...Josepha Mutebi, hodowcy imbiru.
Joseph Mutebi z Butambali w Ugandzie od dziecka chciał zostać rolnikiem. Niestety, nie miał ziemi. Na szczęście pomógł mu przyjaciel, który pozwolił Mutebiemu uprawiać część swojego pola. Działka była maleńka, mniej więcej wielkości boiska piłkarskiego, ale dzięki niej Mutebi został hodowcą imbiru.
Imbir to roślina, której kłącza używa się jako przyprawy. Dodaje się go do wielu potraw, np. do pierników.
W czasie pierwszych zbiorów Mutebi napełnił kłączem imbiru pięć studwudziestokilogramowych worków. Miał w sumie 600 kilogramów imbiru. Postanowił go jednak nie sprzedawać, tylko użyć jako sadzonek w następnym sezonie.
Rok później miał tyle imbiru, że wystarczyło zarówno na sprzedaż, jak i na sadzonki.
Mutebi zatrudnił pracowników, żeby podzielić się pracą. Jedni kopią dołki, a inni sadzą w nich imbir. Następnie na polu rozsypuje się naturalny nawóz z łupinek ziaren kawy, który użyźnia ziemię. „Krowi nawóz byłby lepszy”, mówi Mutebi, „ale trudno go dostać w Butambali.”
„Zatrudniam obecnie dziesięciu ludzi. Pracuję razem z nimi na polu, żeby pilnować całego procesu”, opowiada Mutebi.
Hodowla imbiru wymaga wiele pracy, szczególnie w czasie pielenia. Pieli się najpierw ręcznie, a później małą motyczką. Trzeba bardzo uważać, żeby nie uszkodzić kłączy. Gdy nie ma już chwastów krzaki imbiru opryskuje się środkiem przeciwko chorobom. Po sześciu miesiącach można już zbierać dojrzały imbir.
W 2013 roku w Butambali otwarto niewielką przetwórnię imbiru, w której suszy się i proszkuje imbir bez żadnych sztucznych dodatków. Po wysuszeniu imbir pakowany jest w paczuszki po pięćdziesiąt i sto gramów i wysyłany klientom.
„Praca nie jest łatwa” mówi Mutebi „ale dzięki niej udało mi się kupić dom i posłać dzieci do szkoły.”


...wytwórcy lamp w Ugandzie – Wasswy Issa.
Rozpoczyna się zwyczajny dzień pracy Wasswy. Trwa właśnie pora deszczowa, a chmury na niebie wskazują, że w każdej chwili może zacząć padać. Wokół jest bardzo głośno. Zewsząd dobiegają odgłosy młotów uderzających o metal. To tutaj miejscowi rzemieślnicy wyrabiają lampy nazywane „tadoba” i „obwedo”.
Lampy powstają ze starych, metalowych puszek, które są zbierane w pobliżu hoteli i na śmietnikach. To puszki po pomidorach, dżemach, mielonce, perfumach i farbach w spreju. Zbieracze odpadów przynoszą je w ogromnych workach i sprzedają rzemieślnikom.
W lampach używa się parafiny, która długo płonie i daje dużo światła. Takie lampy można napełniać wiele razy. Są bardzo potrzebne, ponieważ w wielu miejscach w Ugandzie są przerwy w dostawie prądu. Produkując lampy z puszek Wasswa zarabia na życie oraz płaci za szkołę swoich dzieci.
"Rozpocząłem tę pracę w młodym wieku." mówi Wasswa. "To był dobry sposób, żeby zarobić na życie. Widziałem, że wokół hoteli i przy drogach leży mnóstwo starych puszek. Pomyślałem, że to może być świetny materiał do pracy."
"Na początku ludzie nie chcieli kupować lamp, bo w mieście jest elektryczność. Poza tym mało kto chciał zbierać odpady ze śmietników. Ponowne wykorzystywanie odpadków uważano za głupotę. Ludzie mówili, że tylko wariaci bawią się śmieciami. Musiałem płacić dużo pieniędzy, żeby zachęcić pracowników do zbierania puszek."
"Mogę zrobić do stu dwudziestu lamp dziennie, o ile tylko wystarczy mi materiału. Rozcinam puszkę w środku i czyszczę ją z odpadków. Potem nożycami wycinam z blachy koło, które będzie pokrywką lampy. Lampy mają uchwyt do trzymania oraz pokrywkę, by parafina się nie wylewała. W pokrywkach wiercę otwór na knot. Puszki często są lutowane cyną, która wytapia się podczas produkcji lampy. W pracy można wykorzystać każdy fragment puszki i żaden skrawek materiału nie jest zmarnowany.”
Początki nie były łatwe, ale z pomocą przyjaciół Wasswa odniósł sukces.
"Najtrudniej było znaleźć pierwszych klientów. Lampy są potrzebne jedynie w wioskach i na dalekich przedmieściach miast, gdzie nie ma prądu." mówi Wasswa. Dlatego początkowo robił lampy wyłącznie na zamówienie.
Z czasem więcej osób zaczęło korzystać z jego wyrobów i można było
sprzedawać więcej lamp. Wasswa zatrudnił pracowników, którzy pomagają
mu w warsztacie.
Praca Wasswy jest ciężka, a dodatkowo utrudnia ją pora deszczowa. Wasswa dostaje wtedy mniej puszek, bo trudniej je transportować podczas deszczu i mniej osób je zbiera. W dodatku praca na zewnątrz w brzydką pogodę jest trudniejsza. Wasswa musi walczyć o klientów, a także utrzymać swoich pracowników. Nawet pracując długie godziny Wasswa zarabia niewiele pieniędzy.
Mimo to udało mu się zarobić pieniądze na budowę domu i szkołę dla
dzieci.
Wasswa ma wielkie ambicje. Chciałby sprzedawać lampy w innych regionach Ugandy i za granicą, może nawet w całej Wschodniej Afryce. Uda mu się, jeśli będzie dostawać więcej starych puszek. Dlatego szuka zbieraczy odpadków w miastach leżących w okolicach stolicy Ugandy – Kampali.
Wasswa chciałby, żeby każde nowe przedsięwzięcie w Ugandzie dawało zatrudnienie jak największej liczbie pracowników, ponieważ bardzo wiele osób nie ma tu pracy.


...Dominika, hodowcy pszczół.
„Nie staraj się być ich panem, po prostu za nimi podążaj. One wskażą Ci drogę.”
Po obu stronach ścieżki prowadzącej do domu Dominika stoją ule. Wokół rozbrzmiewa bzyczenie setek pszczół.
Dominik zajmuje się produkcją miodu od trzydziestu sześciu lat. Na Cyprze nie ma lepszego miodu niż ten pochodzący od jego pszczół.
Jedynym narzędziem, którego używa Dominik jest schłodzony nóż. Jego zdaniem dobry miód nie potrzebuje niczego więcej.
Dominik podąża za pszczołami, a te za kwiatami. Od kwiatów pomarańczy po dziki rozmaryn, Dominik prowadzi swoje kolonie pszczół do naturalnych źródeł wyżywienia. Trutnie zbierają nektar z kwiatów i przenoszą z powrotem do ula. Tam powstaje miód oraz inne produkty pracy pszczół jak pyłek pszczeli czy wosk.
Żeby zebrać miód, Dominik zabiera kolonię pszczół do domu.
Pszczoły Dominika pozwalają mu zbierać miód bez konieczności straszenia ich dymem. Dlatego jego miód ma niepowtarzalny, delikatny smak bez dymnego posmaku.
Dominik delikatnie wyjmuje plastry miodu z ula. Następnie usuwa wosk, który zatyka dojście do słodkiego miodu. Używa do tego schłodzonego noża kuchennego.
Tak przygotowane plastry miodu wkłada do specjalnej maszyny, która bardzo szybko wiruje. Dzięki temu miód osadza się na wewnętrznych ściankach maszyny, a pozostałe uboczne produkty zostają bliżej
środka.
To ułatwia odcedzenie miodu przez gazę, które trwa dość długo – dwa do trzech dni.
I gotowe! Naturalny miód, bez żadnych sztucznych dodatków wędruje do słoików.
Dominik szanuje pszczoły, swoją pracę i klientów, którzy kupują jego miód.


...Marii, twórczyni „martenic”.
Nazywam się Maria. Jestem emerytką i zajmuję się wytwarzaniem martenic. To moje hobby oraz praca. Pozwólcie, że najpierw opowiem wam czym jest martenica.
Martenica to mała ozdoba zrobiona z białej i czerwonej wełny. Biel symbolizuje czystość, a czerwień – życie i pasję. Martenice zwiastują nadejście wiosny. W bułgarskim folklorze symbolizują też równowagę dobra i zła, smutku i szczęścia w ludzkim życiu.
Martenice ofiarowuje się ukochanym osobom, przyjaciołom i innym bliskim. Nosi się je przypięte do ubrania albo owinięte wokół nadgarstka bądź szyi. Nie można ich zdjąć, póki nie zobaczy się bociana lub jaskółki wracających z zimowej podróży albo kwitnącego drzewa. Wtedy można powiesić martenicę na ukwieconej gałęzi.
To stara tradycja, ale nie zmieniła się do dziś. Wielu ludzi nosi więcej niż jedną martenicę i co roku ofiarowuje swoim przyjaciołom dziesiątki, a nawet setki takich prezentów. Dawniej ludzie sami robili martenice. Dziś można je kupić na bazarach, ale tylko w lutym.
Ja rozpoczynam robienie martenic jeszcze jesienią, aby w zimie mieć ich pełen zapas.
Zwykle rozpoczynam dzień od przygotowania zapasu czerwonej i białej wełny. Martenice można zrobić na drutach, szydełku lub skręcając wełnę.
Gdy wełna jest gotowa, szukam inspiracji w tradycyjnych wzorach. Gdy podejmę decyzję co do wzoru, zaczynam szydełkować.
Pracuję w domu, dzięki czemu w przerwach między szydełkowaniem mogę robić inne użyteczne prace.
Po godzinie pierwsza martenica jest gotowa.
Zrobienie takiej tradycyjnej martenicy, która po bułgarsku nazywa się “Piżo i Penda”, zajmuje mi około godziny.
To dwie wełniane laleczki. Piżo jest mężczyzną, a jego dominującym kolorem jest biały. Penda jest kobietą,
co można poznać po sukience, a dominuje u niej kolor czerwony.
Najwięcej inspiracji przychodzi do mnie popołudniami, zwłaszcza kiedy rozmawiam z moimi wnukami. Na tym zdjęciu możecie zobaczyć wełniane bociany, które zaczęłam robić w tym roku.
Bywa, że w lutym jestem zapraszana do szkół, by pomóc dzieciom robić ich martenice. Chodzę tam popołudniami i uczę najprostszych wzorów.
Na tym zdjęciu dwaj chłopcy z Silistry wspólnie robią jedną ozdobę. Skręcają białą i czerwoną wełnę tworząc sznurek, z którego powstanie martenica do noszenia na nadgarstku, aż zobaczy się pierwszego bociana.
Dzieciom bardzo się podoba to zajęcie. Niektóre dziewczynki rywalizują, która zrobi bardziej kolorową i ciekawszą ozdobę.
Uczniowie zaczynają pracować nad swoimi martenicami na początku lutego. Po skończeniu pakują ozdoby w koperty i wysyłają je kolegom i koleżankom.
Pod koniec lutego wszyscy wytwórcy martenic w Silistrze wystawiają swoje dzieła.
W Bułgarii popularne jest noszenie tych ozdób. Można je zobaczyć dosłownie u każdego, każdy też komuś je ofiarowuje. Co roku więc organizuje się jarmarki martenic na miejskich rynkach. W takie dni wychodzę na rynek po dziewiątej rano i zostaję tam do trzeciej po południu, aby sprzedać wszystko, co zrobiłam w tym sezonie.
Bułgarzy uwielbiają te kolorowe ozdoby i noszą je aż do wiosny.
W różnych częściach kraju istnieją różne zwyczaje określające kiedy zdejmować martenicę. Niektórzy ludzie przywiązują je do gałęzi drzew owocowych, zapewniając im dobry wzrost i zdrowie. Inni chowają je pod kamieniami.
Cieszę się, że mogę robić martenice całą jesień i zimę, ponieważ są dla mnie symbolem Matki Natury.


...rzeźbiarza Alistaira.
Witajcie, nazywam się Alistair. Wykorzystuję drewno, żeby wykonać rzeźby własnymi rękami! Ale potrafię nie tylko rzeźbić. Robię też rustykalne ławki, altanki czy domki na drzewie.
Kiedy zacząłem się interesować drewnem? Kiedy byłem mały uwielbiałem robić szałasy i domki na drzewie, które urządzałem różnymi znalezionymi przedmiotami. Jako student Akademii Sztuk Pięknych pracowałem w lecie w lesie Grizedale w Wielkiej Brytanii. Był tam specjalny leśny szlak pełen rzeźb. Do moich obowiązków należało pomaganie artystom, którzy przyjeżdżali do lasu rzeźbić w drewnie. Praca sprawiała mi tyle radości, więc postanowiłem, że właśnie to chciałbym robić w życiu. Potem znalazłem kogoś, kto nauczył mnie rzeźbić w drewnie. Zaczynałem od rzeźbienia zwierząt, które sprzedawałem jako ozdoby do ogrodów podczas jarmarków i targów. Pewnego dnia poproszono mnie, żebym wykonał ławkę do lokalnego parku z drzewa, które się złamało. Dzięki temu zacząłem robić ławki również w innych parkach krajobrazowych i na szlakach turystycznych. Kiedyś zostałem poproszony o wykonanie rzeźby dla szkoły mojego syna i od tej pory współpracuję z różnymi szkołami wykonując ławki i rzeźby, które ozdabiają boiska i ogródki przyszkolne.
Proces twórczy zaczyna się u mnie od pomysłu na rzeźbę. Czasem pojawia się on w odpowiedzi na zapotrzebowanie klienta. Innym razem drzewo samo do mnie przemawia. Zwykle rysuję sobie najpierw jak rzeźba będzie wyglądać.
Czasami wykonuję niewielki model. Narysowanie czegoś, czego jeszcze nie ma (oprócz pomysłu w mojej głowie) bywa trudne. Później muszę znaleźć odpowiedni kawałek drewna.
Większość drewna kupuję od dwóch niewielkich dostawców, a pochodzi ono z okolicznych lasów. Czasem muszę im pomóc ściąć i przetransportować drzewo. Lubię, kiedy pracujemy razem. Do moich prac najczęściej używam dębu, który rośnie w okolicy i dobrze sprawdza się na zewnątrz.
Czasami jestem proszony o wykonanie czegoś z pnia drzewa, które się złamało lub musiało zostać ścięte. W zależności od wielkości rzeźby używam różnych narzędzi. Zwykle jest to piła mechaniczna i szlifierka do wykończenia, a drobne detale rzeźbię przy pomocy ręcznych narzędzi. Proces rzeźbienia w drewnie różni się od innych tym, że nie polega na łączeniu różnych części. Ma się do dyspozycji jeden kawał drewna. Trzeba bardzo dokładnie zaplanować jak będzie wykonana rzeźba zanim zacznie się pracę, bo potem nie można już tego zmienić.
Nie mam typowego dnia! W niektóre dni pracuję z grupą np. szkołą lub dorosłymi, którzy chcą się nauczyć rzeźbić w drewnie. To oznacza wspaniałą zabawę i dobre towarzystwo, ale jest również męczące. W inne dni spędzam cały dzień sam w moim warsztacie, pogrążony w moim własnym świecie co też jest wspaniałe, ale czuję się trochę samotny. Kiedy tylko się da staram się pracować na zewnątrz. Lubię różnorodność! Jestem zawsze wdzięczny za możliwość tworzenia dla innych, a ich wdzięczność napędza mnie do dalszej pracy.


...pracowników gospodarstwa Growing Well
Dzień w naszym gospodarstwie rozpoczyna się około 9:30 rano. Wtedy witamy odwiedzających nas wolontariuszy i objaśniamy im zadania na cały dzień.
Wszyscy pracują razem, ale robimy różne rzeczy. Jedni odkrywają foliowe tunele, w których dojrzewają rośliny, inni podlewają. Trzeba też przygotować sadzonki, rozpalić w piecu, przygotować herbatę.
Pierwszym w kolejności zadaniem każdego ranka jest zbieranie dojrzałych warzyw i owoców. Trzeba to zrobić wcześnie, żeby wystarczyło czasu na przygotowanie i wysłanie wszystkich paczek do członków grupy Rolnictwa Wspieranego przez Społeczeństwo, którym regularnie dostarczamy świeżo zebrane sezonowe produkty.
Nasi wolontariusze mogą wykonywać najróżniejsze prace. Gdy nabiorą doświadczenia kierują zespołami złożonymi z kilku osób, które zbierają zioła lub sadzą brokuły na polu.
W dużym namiocie, w którym znajduje się nasza szkoła uczniowie dowiadują się jak hoduje się sadzonki. W tym samym czasie przedszkolaki spacerują po polach obserwując jak rośnie jedzenie, które znajdzie się na ich talerzach. Dzieci i młodzież odwiedzają nas i uczą się sadząc, pieląc, zbierając i próbując różnych produktów, które uprawiamy w naszym gospodarstwie.
Około 12:30 mamy przerwę obiadową. To bardzo ważny moment, ponieważ wszyscy wolontariusze i pracownicy farmy schodzą się razem. Siadamy w słonecznym miejscu i wspólnie jemy obiad. Zazwyczaj udaje nam się zebrać wszystkie dojrzałe warzywa i owoce przed obiadem, więc po południu zajmujemy się sianiem nowych sadzonek.
O czwartej po południu praca dobiega końca. Paczki z produktami czekają w chłodni, aż zgłoszą się po nie klienci. Wolontariusze wracają z pól, zmęczeni, ale zadowoleni z siebie. Pracownicy zamykają bramy gospodarstwa, a wszystko jest gotowe do następnego pracowitego dnia.


...Dzień z życia Walentina, hodowcy zwierząt.
Nazywam się Walentin Milczew. Mam 58 lat i mieszkam w mieście Ichtiman w Bułgarii. Hoduję najróżniejsze zwierzęta: owce, konie, krowy, kury, kaczki, indyki, gołębie, psy...
To dla mnie coś więcej niż praca, to życiowe powołanie. Hodowla zwierząt jest odpowiedzialnym zajęciem. Zwierzęta nie mają wakacji ani wolnych dni, trzeba się nimi zajmować codziennie. Właściciel nie może ich pozostawić samym sobie, kiedy zachoruje, jest zmęczony albo ma po prostu ochotę porobić coś innego. Dlatego wszystkie moje dni są podobne do siebie.
Razem z synem wstajemy codziennie o czwartej rano. Zabieramy bańki na mleko i idziemy do obory, aby wydoić owce. Zazwyczaj mam w stadzie od stu do stu pięćdziesięciu owiec. W zimie rodzi się się od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu jagniąt. Dojenie zabiera nam około trzech godzin. Razem z synem robimy to ręcznie – nie używamy maszyn. Kiedy skończymy, wracamy do domu na śniadanie. Zwykle wypijam szklankę ciepłego mleka prosto z bańki. Tak smakuje mi najlepiej!
Potem owce muszą zjeść, więc zabieram stado na pastwisko. W zależności od pory roku, owce mogą nocować na łąkach w specjalnej stodole, albo w ciepłej owczarni w gospodarstwie. Od lat mam jednego pomocnika i obrońcę: psa Szaro. To owczarek bułgarski, rasa używana do pasienia owiec.
Szaro dogląda stada, a ja w tym czasie koszę trawę. Będzie z niej siano na zimę. Dbam o to, żeby wszystkie nasze zwierzęta dostawały ekologiczną paszę. Dzięki temu produkty z naszego gospodarstwa są zdrowe.
Owce doi się dwa razy dziennie: wcześnie rano i późno wieczorem, po powrocie z pastwiska. Potem przetwarzam mleko, aby zrobić z niego gęsty bułgarski jogurt oraz twaróg.
Nasz jogurt to tradycyjny wyrób. Jest lekko kwaśny w smaku i bardzo zdrowy. Gdy robi się go z owczego mleka, staje się tak gęsty, że można go dosłownie kroić nożem.
A oto przepis na nasz ulubiony domowy deser: szklanka zimnego owczego jogurtu i dżem jagodowy na wierzchu. Pycha!
Oprócz jogurtu produkujemy również domowej roboty ser i zsiadłe mleko. Ser trzymamy w słoikach, by jak najdłużej zachował smak i zapach. Chociaż nie możemy produkować dużych ilości, cieszymy się że ludziom smakuje nasze zdrowe i przyjazne dla środowiska jedzenie.
Mój dzień kończy się o północy. W zimie, kiedy rodzą się jagnięta, bywa, że jestem na nogach całą noc, by o świcie znów rozpocząć dojenie. Oczywiście mam wielu pomocników: moją rodzinę – żonę i dzieci – oraz jednego pracownika. W trudnych czasach krewni mówią mi, bym przestał tak poświęcać się gospodarstwu, ale ja nie mogę inaczej. To moja praca dopóki starczy mi sił.