Hinalug - fragment reportażu
Jazda trwała pięć godzin. Średnia prędkość wyniosła osiem kilometrów na godzinę.
Hinalug leży na wierzchołku liczącej 2300 metrów góry i przypomina Machu Picchu. Strome zbocza szczelnie oblepiają kamienne domy; niektóre mają kilkaset lat, inne powstały całkiem niedawno, ale wyglądają podobnie, sposób budowania nie zmienił się tutaj od wieków. Domy łączą się ze sobą tworząc zwarte wertykalne kwartały. Płaskie dachy służą mieszkającym wyżej sąsiadom za podwórza.
(…)
Współczesny Hinalug liczy dwa tysiące mieszkańców. Hinalugijczycy stanowią odrębne plemię, a może nawet odrębny naród. Mówią po hinalugijsku, w języku, który nie jest spokrewniony z żadnym innym językiem i nie jest zrozumiały nawet w najbliższych wioskach. Mają własny alfabet, utworzony w czasach Chruszczowa na bazie cyrylicy, i składający się z aż 77 liter. Większość spośród 59 spółgłosek jest dla Polaka nie do wymówienia.
Zatrzymaliśmy się w domu Husseina Agi, czterdziestopięcioletniego naczelnika osady. Odprowadzał nas wianuszek mężczyzn, ciekawych wieści ze świata, narzucających się ze swoją serdecznością; ktoś wziął nasze torby, ktoś inny częstował po drodze herbatą. Goście rzadko odwiedzają Hinalug i każda wizyta jest dla aułu wydarzeniem. Wizytę obcokrajowców wspomina się latami.
Stół w pokoju gościnnym był tak niski, że musieliśmy usiąść w kucki na dywanie. Drugi dywan służył jako obrus; dywany wisiały także na ścianach i drzwiach. Wszystkie były ręcznie tkane, a ich wzory przypominały nam sztukę Majów. Obok pieca suszyła się pryzma krowiego nawozu. To jedyny opał, na tej wysokości nie rosną już drzewa. Jedliśmy kotlety wołowe ze śmietaną, chleb, ser i kiszoną czerwoną kapustę.
- To nie sekret, że za Związku Radzieckiego żyło się nam lepiej - zaczął gospodarz. Jak większość tutejszych mężczyzn znał trochę rosyjski, którego nauczył się w armii, i przyzwoicie władał azerskim. Miejscowe kobiety rozumiały oba języki, ale mówiły tylko po hinalugijsku.
- Nasz pasterski kołchoz był największy w republice - ciągnął. - W osadzie działał dom kultury i klub sportowy, była biblioteka i poczta. Dostawaliśmy premię za pracę w ciężkich warunkach, podobną do dodatku polarnego, który wypłacali na Dalekiej Północy. Teraz nie ma pracy i nie ma pieniędzy. Nikt się o nas nie troszczy. Jesteśmy zdani na siebie.
Górale Hinalugu zajmują się pasterstwem i myślistwem. Mają własne mięso, nabiał i wełnę, ale muszą kupować mąkę, sól, cukier czy herbatę. Wszystko to przywozi się z Kuby; dojazd do miasta kosztuje tyle, ile wynosi pensja w bankrutującym kołchozie. Ci, którzy pierwsi poszli na swoje i dochowali się dużych stad, radzą sobie nie najgorzej. Większość trzymała się jednak kołchozu. Tych nie stać teraz na nic. Masowo wyjeżdżają, zostawiając na pastwę losu domy, gdzie mieszkały całe pokolenia ich przodków.
Zapytaliśmy Husseina, czy ma pomysł, jak zatrzymać ludzi i zapewnić im godziwe życie. - Chciałbym, żeby pomogła nam jakaś zagraniczna organizacja - odpowiedział. - Ale najlepiej było by uruchomić tutaj dużą fabrykę. Przemysł to podstawa dobrobytu!
Al-ed-Din Babajew pamięta moment, kiedy umarła hinalugijska tradycja: to był początek lat siedemdziesiątych. Najpierw, w krótkim czasie, zanikł dawny obrządek weselny - rodzice nowożeńców nie stawiali już namiotu dla gości, ceremonii nie uświetniał deklamator, nazywany aszugiem. Starcy, aksakałowie, nie wygłaszali przypowieści. Weselne turnieje jazdy konnej i konkursy gry na zurmie zostały wyparte przez modne współczesne tańce. Strumieniami polała się wódka.
Potem młodzież straciła nagle zainteresowanie dla popisów sprawności, które wcześniej odbywały się co wiosnę i składały się z miejscowej odmiany zapasów oraz wyścigów do granic osady. Na hinalugijskich połoninach chłopcy zaczęli uganiać się za futbolówką. Zmarły ostatnie babcie znające hinalugijskie pieśni. Młode kobiety wolały nucić szlagiery estrady albo czastuszki.
Babajew, który jest emerytowanym nauczycielem rosyjskiego uważa, że tradycję zabiła kultura masowa - zwłaszcza rosyjska. Ta dotarła do Hinalugu za pośrednictwem nowoczesnej techniki. Gwałtowny postęp rozpoczął się pod koniec lat sześćdziesiątych. W roku 1968 powstała pierwsza prymitywna droga, łącząca Hinalug z Kubą. Wśród pierwszych aut, jakie zjawiły się w aule, był terenowy GAZ - kinobus. Szofer przywiózł ze sobą kilka filmów i aktualnych kronik. Młodzi Hinalugijczycy po raz pierwszy zobaczyli, jak pobierają się, bawią i uprawiają sport ich równolatkowie z wielkich miast.
W tymże 1968 roku dociągnięto elektryczność. W prywatnych domach rozbłysło światło. (Prąd znano już wcześniej - na potrzeby kołchozu, sielsowietu, szkoły oraz izby felczerskiej wytwarzały go generatory diesla).
W roku 1975 podłączono telewizję. Filmy i kroniki stały się dostępne na co dzień. Pięć lat później przyszła telewizja kolorowa.
W roku 1991 - tuż przed upadkiem Związku - Hinalug zafundował sobie zbiorczą antenę satelitarną. Do niedostępnego aułu zawitał szeroki świat. Wnuki pierwszych gości kinobusu odkryły przyjemność skakania po kanałach. Teraz skaczą cztery godziny dziennie, bo na tyle włączany jest prąd.
Postradawszy swoją tradycję, Hinalugijczycy utracili barierę immunologiczną, która chroniła ich odrębność. Teraz nie ma już ratunku. Prędzej czy później - zginą. Roztopią się w otaczających etnosach. Pozostał im jeszcze język: reliktowy, fascynujący lingwistów. Ale języki też nie są nieśmiertelne. W przedostatniej dekadzie dwudziestego wieku zamilkł ubyski, którym niegdyś posługiwało się duże i bitne plemię, spokrewnione z Czerkiesami. Nieco wcześniej przestano mówić po chemszyńsku.
Alternatywą było by spędzenie Hinalugijczyków do rezerwatu, zabranie im telewizorów, ograniczenie liczby małżeństw mieszanych.
W podobnej sytuacji znalazło się na Kaukazie kilkadziesiąt wspólnot etnicznych. Ich los też jest przesądzony, chociaż zgon może być rozciągnięty w czasie. Fazil Iskander, wybitny pisarz rosyjski pochodzenia abchaskiego wierzy, że w chwili zagrożenia mały naród potrafi zmobilizować się, wyzwolić drzemiące w nim duchowe siły. Przytacza przykład własnego narodu. Abchazów jest niecałe sto tysięcy - a corocznie ukazuje się po abchasku kilkanaście książek, są abchaskie gazety, jest abchaskie radio i telewizja; nakręcono nawet abchaską telenowelę. Abchazi pewnie przetrwają. Co ma jednak począć naród całkiem malutki, pięćdziesięciokrotnie mniejszy od abchaskiego? Naród, który na dokładnych etnolingwistycznych mapach Kaukazu zaznaczany jest ledwie widoczną plamką?
Reportaż
Hinalug jest fragmentem książki Wojciecha Góreckiego pt.
Planeta Kaukaz.
Pełen tekst reportażu jest dostępny na stronie miesięcznika Tygiel Kultury:
http://www.tygielkultury.eu/7_9_2001/aktual/3ram.htm
Niniejszy tekst nie podlega licencji Creative Commons. Wszelkie prawa zastrzeżone dla autora.